Wyprawa po złotą odznakę „Bliza” – Iwona Dominiczak (cz.1)

Plan wydawał się prosty, spakować walizkę, dokonać wymiany waluty, dobra mapa i cel, który już dawno się zrodził-latarnie na Litwie, a może i wypad na Łotwę, jak czas pozwoli.
Przed wyjazdem poszperałam trochę w Internecie, żeby wiedzieć dokąd zmierzam, ale nie tak do końca, żeby nie była to tylko podróż do celu, a zachowała posmak jazdy w nieznane.
Emocje były spore. Co mnie tam czeka? Jaki to jest kraj? Jacy ludzie? Czy sobie poradzę? Co uda mi się zobaczyć? Uczucie strachu i radości przeplatały się nawzajem i naprzemiennie górowały nad sobą.
Pierwsze, spore wrażenie wywarło na mnie przejście graniczne w Budzisku.
Puste budynki, żadnych wartowników, bramek, zasieków i niewielki ruch, pomimo, że był to okres letnich wakacji (sierpień). Chociaż nie mam wielkiego doświadczenia w przekraczaniu granic, to jednak wyobrażenie miałam, a tu nagle „keine grenze”, a raczej „ biezgranicznoje” haha. Natychmiast pojawiła się refleksja, jak łatwo można poróżnić kraje, ludzi, zbudować mury i zasieki, a przecież bez nich jest całkiem fajnie (normalnie).

Potem to już tylko licznik nabijał kilometry po prostej, szerokiej i gładkiej jak stół drodze (innych na Litwie nie było!!!), którą pożegnałam w Mariampolu, kierując się na północ ku delcie Niemna.
Mijałam miasteczka i wioski bliźniaczo podobne do polskich, krajobraz też bez elementów jakiejkolwiek egzotyki, pola i lasy. Jedynym akcentem, że jestem jednak w innym kraju, były tablice informacyjne w obcym języku i znaki drogowe przypominające raczej dziecięce rysunki (z całym szacunkiem).

Po kilku godzinach podróży, znalazłam się na malowniczej wyspie RUSNE w miasteczku o tej samej nazwie, znajdujących się w obszarze Regionalnego Parku Delty Niemna (dlaczego chciałam napisać NILU?)

Wiele by pisać o urokach tego terenu, o niezliczonej ilości ptaków, o malowniczych polderach, o historii miasteczek, ale rzecz miała być o latarniach, więc „jedziemy” dalej.
Po przejechaniu mostu na Niemnie nie bardzo wiedziałam, gdzie znajduje się pierwsza na mojej trasie latarnia. Moja intuicja mi podpowiadała, że najlepiej jechać w stronę „centrum”, a stamtąd wszystkie drogi gdzieś mnie poprowadzą. Centrum nie znalazłam, a droga wywiodła mnie w meandry rozlewiska i droga się skończyła.
Miała być przygoda?!, no to jest.
W pobliżu miniaturowej Mariny stał sobie domek, a jak w wiadomo w domkach mieszkają ludzie, więc ruszyłam w tym kierunku „zaciągnąć języka”. Dwoje starszych państwa, lekko wystraszonych nieproszonym gościem, otworzyli okno i zaczęła się wielka improwizacja .
Takiej determinacji w przekazaniu wiadomości, świat chyba nie widział. Użyłam czterech języków (w każdym zdaniu haha) i dopiero pismo obrazkowe znalazło zrozumienie. Radości nie było końca. Moi wyzwoliciele okazali się bardzo serdecznymi i otwartymi ludźmi, a za ich radą trafiłam do latarni jak po sznurku. Przy okazji nauczyłam się kilku słów w rodzimym języku i tego najważniejszego- svyturys.
Zdradzę jeszcze jeden sekret.
Po powrocie, jak oglądałam swoją trasę Rusne, na mapie hybrydowej w największym zbliżeniu, moja droga jest dziwnie biała, wręcz aż razi w oczy. Ja wiem dlaczego ona tak wygląda, bo jest zrobiona z tłucznia wapiennego, który nieziemsko kurzy nawet przy niewielkiej prędkości pojazdu, tworząc wręcz zasłonę dymną. I właśnie w takiej scenerii zobaczyłam svyturys Uostadvaris ( 1873r.)

Kiedy kurz opadł zobaczyłam sielski – anielski obrazek. Na tle zieleni łąk i błękitu nieba, stała sobie niewielka ceglana latarnia z białą laterną i domkiem „przy kasztanowcu”.

Po chwili stanęłam przy drzwiach wejściowych na wieżę, rozglądając się za osobą zawiadującą tym dobrem, gdyż chciałam uiścić opłatę. Ku mojemu zdziwieniu nieliczni turyści, którzy tu przybyli przede mną, śmiało wchodzili do otwartej latarni i już po chwili słyszałam ich pełne zachwytu głosy z galerii. Nie było wiec na co czekać. Ruszyłam za nimi, aby jak najszybciej dołączyć do grona szczęśliwców.
Widok był rzeczywiście bajeczny i żadne zdjęcie tego nie odda w całości. Przy wtórze ptaków, w cieple słońca, rozpościerał się widok na rzekę Niemen, która im bardziej na północ, tym większy zajmowała obszar, aby u ujścia do Mierzei Kurońskiej osiągnąć 15 km szerokości, co idealnie widać z kolejnej latarni, która odwiedziłam -Vente.

Największa niespodzianką tej latarenki, okazała się Pani latarnik, z którą nawiązałam stosunki „dyplomatyczne” (i co Pan na to, Panie ministrze Sikorski?).

Pani, imienia nie pamiętam, mieszka wraz z rodziną w domu latarnika, opiekuje się całym gospodarstwem latarnianym i sąsiadującą z nim Mariną oraz zachęca turystów do rejsów prywatnymi stateczkami i jachtami do ujścia Niemna. Owocem naszej przyjaźni był wpis do paszportu „Bliza” (pieczątek i biletów – brak) bo nie ukrywam, ale Litwa i Łotwa to punkty kontrolne w maratonie, którego celem jest złota odznaka.

Dodam, że droga powrotna na most była zwykłą asfaltową drogą wzdłuż malowniczego Niemna. Wystarczyło tylko przy wjeździe do miasteczka za mostem skręcić w prawo i trzymać się rzeczki. (podróże zdecydowanie kształcą !)
Jak rozmieszczone względem siebie są latarnie Uostadvaris i Vente najlepiej unaoczni mapa:

Ponieważ chciałam jeszcze zobaczyć latarnię Vente, dojechać do Kłajpedy i przeprawić się promem na półwysep i tam w Nidzie szukać noclegu, trzeba było zastosować short program i niestety nieco przyspieszyć.
Droga z Rusne do Vente zajęła ok. 40 min. Na szczęście tym razem nie zabłądziłam i spacerkiem dotarłam od parkingu do latarenki. Po drodze widziałam przepiękny krajobraz na półwysep, który oddziela Mierzeję Kurońską od morza. Najbardziej widoczne były olbrzymie wędrujące wydmy, w okolicach PERVALKI, dochodzące do 70 m (Wydma Łącka k/Łeby mierzy 40 m n.p.m.).

Ponieważ byłam pewna, że jutro te wszystkie cuda obejrzę z bliska, wiec nie poświęcałam im zbyt dużo czasu i dziarsko ruszyłam ku latarni. Po pięciu minutach spacerku ukazała się niewielka budowla z wieżyczką w otoczeniu sieci, które nie mają nic wspólnego z łowieniem ryb. Służą do odławiania ptaków w celu ich zaobrączkowania i zwą się swojsko „helgolandy” (wielki szlak migracyjny, ponoć ruch w sezonie jak na Heathrow).
Na pewno dużo więcej na ten temat można się dowiedzieć, zwiedzając pobliską stację ornitologiczną, ponoć najstarszą taką placówką w Europie, ale ja musiałam trzymać się czasowego reżimu.

Zrobiłam sesje zdjęciową latarni, z każdej możliwej strony, podreptałam po ażurowych schodkach na galerię aby napawać się widokiem bezgranicznego ujścia Niemna oraz przemierzyłam wyjątkowe molo.

Osobliwością tego miejsca są mini uroczystości weselne. Para młoda wraz z gośćmi zbierają się na brzegu Niemna, piją szampana, tańczą, towarzyszy temu poczęstunek i obowiązkowo spacer po molo.

W czasie mojego pobytu spotkałam tam cztery orszaki weselne. Jest jedna rzecz, która łączyła wszystkie wesela, a mianowicie limuzyny jakimi przemieszczały się młode pary.

Niestety czas był nieubłagany i musiałam opuścić ten zakątek, choć mogłabym tam spędzić całe godziny wpatrując się w bliżej nieokreślony punkt mieszania się wód Niemna i Mierzei.

A oto jedyny ptaszek, który wpadł w moją sieć obiektywu.

A tak wygląda Vente z lotu ptaka (zdjęcia znalazłam w Internecie). Pierwsze, na długi czas przed i po wyjeździe znalazło się na tapecie mojego kompa.

Zmierzając do Kłajpedy, po drodze zauważyłam już kilka akcentów, tego czego mogłam się spodziewać na półwyspie, a mianowicie charakterystycznych w kształcie i barwie wiatrowskazów.

Moja podróż nadal kształciła mnie w zakresie języka litewskiego. Kolejnym, poznanym słowem, było
ŽUVIES i zapewniam Was, że nie chodzi o żółwie, ale bardzo bliską rodzinę, czyli ryby.
A jak sami widzicie ryby i latarnie mają wiele wspólnego !!!

Port w Kłajpedzie nie rzucił mnie na kolana. Spodziewałam się czegoś bardziej spektakularnego. A może moje wyobrażenie było zbyt wielkie, stąd to rozczarowanie?

Znalezienie przeprawy promowej na półwysep nie stanowiło większego problemu. W Starym Porcie, zajrzałam do ekskluzywnego hotelu, nomen omen STARY PORT i poprosiłam panią w recepcji o pomoc. Pani ubawiona moimi zdolnościami językowymi i malarskimi podała mi folder z piękną mapą, długopisem zaznaczyła całą trasę i wstyd by mi było gdybym nie trafiła. Po 10 min już kupowałam bilet na prom i zmierzałam do miejsca, które należy do Światowego Dziedzictwa UNESCO od 2000 r.

Plan pobytu na półwyspie ze względu na wiele spodziewanych atrakcji, przewidywał dwa noclegi i dwa dni zwiedzania. Szybko okazało się, że to wąskie pasmo ziemi dla mnie okazało się pasmem niepowodzeń.
Pierwsza niemiła niespodzianka to jakieś dziwne barierki, mało przyjemni „sowieccy” żołnierze i kolejna opłata, tym razem za wjazd na Nidę.
Obiecanych (wyczytanych na forach internetowych) mieszkańców stojących przy drodze z tablicami oferujących miejsca noclegowe nie było. Przejechałam cały litewski półwysep(50 km), zaliczyłam każde miasteczko a tu wszędzie pełne obłożenie. Słońce chyliło się bajecznie ku zachodowi, a u mnie burza myśli i trudna decyzja, co dalej? Nie było wyjścia, trzeba było natychmiast opuścić półwysep, przeprawić się do Kłajpedy i na trasie autostrady do Kowna szukać motelu, bo w mieście hotele za drogie, pora zbyt późna aby szukać i kluczyć uliczkami (było po 22). Wszystkie atrakcje przeszły mi koło nosa, straciłam kasę na przeprawę i wjazd, byłam głodna i zmęczona.
A oto krótka lista czego nie udało mi się zobaczyć z atrakcji półwyspu :
– etnograficznego skansenu litewskiego,
– Delfinarium,
– pruskiej twierdzy Kopgalis, w ktorej znajduje się Litewskie Muzeum Morskie,
– Juodkrante (Wzgórza Wiedźm),
– wydm,
– Nidy (1930-1931 tu spędzał wakacje laureat literackiej nagrody Nobla Tomasz Mann),
– latarni koło Nidy
– charakterystycznych martwych lasów (wypalone przez guano kormoranów ), które udało mi się sfotografować w nocnej scenerii.

Wiem jedno, muszę tu wrócić !!!
Mknęłam autostradą A1 wypatrując motelu, ale jakoś dziwnie, zawsze były po drugiej stronie. Oddaliłam się o jakieś 70 km od Kłajpedy zanim znalazłam zajazd. Była 23.
Młode, miłe dziewoje, nic nie kumały, w żadnym znanym mi języku. Zapytane nieskazitelną angielszczyzna czy pokój ma łazienkę, otwarły szeroko oczy, chwyciły kluczyk i zaprowadziły mnie do budynku hotelowego na tyłach zajazdu. Pokój okazał się piękny, zadbany, czyściutki a nawet romantyczny i z bathroom-em. Złe emocje nieco opadły i po krótkiej toalecie ruszyłam do zajazdu, na małe co nieco. Zamówiłam mięsiwo z ziemniakami i piwo na odstresowanie. I tutaj mnie ujęli bez reszty, bursztynowy płyn okazał się tworem najsłynniejszego na Litwie (o czym, z ręką na sercu, nie wiedziałam), browaru ŠVYTURYS (Latarnia morska) podany w smukłym firmowym pokalu.
Od tego momentu, ów trunek, stał się dla mnie nierozłącznym towarzyszem podróży, na tyle na ile obowiązki kierowcy pozwalały. Na każdym kroku widziałam jego popularność. Z późniejszych obserwacji wiem, że kobietom podaje się piwo w pokalach a mężczyznom w kuflach, choć nie była to jakaś żelazna zasada.

Przez subtelne połączenie mojej pasji do latarń morskich i ulubionego letniego napoju (w granicach rozsądku), Litwini stali się mi bardzo bliscy.
Po wyśmienitej kolacji, a dodam, że byłam ostatnim i jedynym gościem, o godz.24 opuściłam zajazd i udałam się na spoczynek. W drodze do hotelu nastąpiło olśnienie, przecież ja nie przestawiłam zegarka, zatem była już 1 w nocy, a biedne dziewczyny przeze mnie pracowały godzinę dłużej. Postanowiłam, że jakoś im się odwdzięczę.
Spałam jak zabita, rano obudził mnie śpiew ptaków .
Dzień był piękny, słoneczny, niebo bez jednej chmurki i jak mówi przysłowie „nowy dzień, nowe wyzwania”.
Po wyśmienitej filiżance kawy, wypitej w pięknej scenerii postanowiłam wrócić do Kłajpedy i zwiedzić miasto.

Miałam wspomniany folder (od pani recepcjonistki), który był jednocześnie przewodnikiem po najbardziej popularnych miejscach Kłajpedy.
Po 25 minutach znów wjeżdżałam do portowego miasta, znalazłam parking w okolicy Starego Portu i stąd ruszyłam na kilkugodzinną pieszą wycieczkę.
Osobliwości Kłajpedy z krótkim opisem:
1. Dworzec kolejowy

2. Stary Port i Marina

3. Bulwar rzeki Dane i pomnik „RYBAK”

A oto pub, wspomnianego już przeze mnie słynnego browaru SVYTURYS. Bardziej urokliwy pub spotkałam w Palandze.

4. Most zakochanych przy Tilto gatve.
Tradycją jest, że zakochani lub Młoda Para przyczepiają do balustrady mostu kłódki z wygrawerowanymi imionami i datami zapoznania się lub ślubu.

5. Hotel KŁAJPEDA, którego maksymą jest VIVA LA VITA (poza zasięgiem portfela)

6. Cztery gwiazdki to wygląda dumnie (nawet nie odważyłam się wejść do recepcji)

7. Pomnik „ARKA” symbol jedności Małej i Dużej Litwy – „Jesteśmy jednym narodem, jedną ziemią, jedną Litwą”(2003 r.)

8. Zegar (ponoć stuletni)

9. Plan Starego Miasta

 

10. Skrzynka na listy miłosne.

11. Kominiarz na dachu

12. Bazyliszek (dla zdezorientowanych, bazyliszek nade mną )

13. Szafa

14. Myszka

15. XIX w. ulubiony teatr Wagnera. Ponadto z jego balkonu w marcu 1939 roku wygłosił przemówienie Hitler. Obok fontanna z posągiem Annchen von Tharau – symbol miasta.

I tym optymistycznym akcentem zakończyłam spacer po Starówce, gdyż już przyszedł czas na latarenkę.

Kilka minut i jestem na miejscu. Często latarnie morskie mają nieciekawe sąsiedztwo i tak było tym razem. Port przeładunkowy, prawdziwe królestwo pani Krysi z gazowni!

Nie straszne sąsiedztwo, skoro ona taka piękna i niedostępna. Dookoła płot z drutem kolczastym, brama a na niej wielka kłódka

Zupełnie mnie to nie poruszyło, ponieważ skok przez płot to już nasza narodowa dyscyplina, jeden sus i…
ostre hamowanie, wszak kłódka wisi tylko na jednej części bramy.
Analizując całą scenerię wiedziałam, że długo tu nie pobędę, wiec natychmiast przystąpiłam do sesji zdjęciowej, niczym paparazzi.

Na towarzystwo długo nie czekałam. Po paru sekundach wyłonił się z budynku gostek. Na szczęście nie poszczuł mnie od razu psami ale grzecznie wysłuchał, kim jestem, skąd przybywam i w jakim celu.

Wielkie było jego zrozumienie mojej pasji, ale strach przed przełożonymi był silniejszy, a Wielki Brat (kamera) czuwał. Chciałam się nawet skontaktować jakoś z „naczalstwem”, ale to było niedzielne popołudnie i wszyscy odpoczywali na plaży. Nie nalegałam, nie chciałam narażać człowieka na nieprzyjemności. Resztę fotek zrobiłam zza płotu pod czujnym okiem „ochroniarza”.

Jedynie w duchu pomyślałam, czy my kiedykolwiek pozbędziemy się tego „totalitarnego” strachu, manii prześladowczej, wszechobecnego zagrożenia. Paradoks polega na tym, że pisząc ten felieton mam otwartą stronę z mapą satelitarną i widzę wszystko jak na dłoni: latarnię, port, nawet wspomnianą Krysię z gazowni.

Kolejny punkt na mojej podróżniczej mapie to Palanga, letni kurort Litwy z polskim akcentem, siedzibą
Tyszkiewiczów.
Palanga przywitała mnie jak należy. Mieszkańcy tłumnie stali przy drodze z tabliczkami oferując noclegi, wiec wiedziałam, że tym razem zaznam snu bezstresowo.
To wprawiło mnie w sielankowy nastrój.
Po wybraniu kwatery, nieodzownej toalecie, ruszyłam na rekonesans.

Miasteczko typowe, kolorowy tłum, deptak, molo.

Ponieważ Litwa ma zaledwie 90 km wybrzeża, (Polska 524 km) więc nie dziwi mnie tłum na molo.
Ale takie zagęszczenie obserwuję wszędzie, kiedy zachodzi słońce. To zjawisko do innych nie podobne, chyba urokiem ustępuje tylko tęczy (a może i nie?).

Wiele piszę o karmieniu ducha, teraz coś dla ciała.
Podróże to także lokalne dania, choć nie jestem skłonna do zjadania potraw, które uciekają z talerza lub patrzą na mnie wyłupiastymi oczami (brr.)
Mieszanka narodów, czasy dominacji rosyjskiej, polskich i niemieckich wpływów odcisnęły swój ślad również w obszarze kulinarnym. Nie dociekam skąd przyszły, ale bardzo się zadomowiły na Litwie zepeliny (cepelinai). Wprawdzie te nie latają, ale dla podniebienia to jednak odlot.
To nic innego jak duża pyza z nadzieniem mięsnym lub twarogowym.

Po dobrym posiłku czas na wspomagacz trawienia.
Ponieważ postanowiłam zachować wierność bursztynowemu trunkowi, szukałam pub-u.
Po kilku krokach moja wierność, w trybie natychmiastowym, została wynagrodzona.
Trafiłam do firmowej pijalni piwa SVYTURYS. Bajeczne miejsce!

No cóż, teraz czas na spacer. Zbliżała się godz. 21 i powoli deptakiem zmierzałam ku plaży, aby z innymi nacieszyć oczy widokiem „gasnącego” słońca.
Musze wspomnieć, że w czasie całej podróży spotkałam niewielu Polaków, za to Litwini szczególnie ci handlujący, świetnie władali naszym językiem.
Przy samym zejściu z promenady na molo, spotkałam starego znajomego, który towarzyszył mi od dzieciństwa!!! POZNAJECIE ?! (jednak wilk to rdzenny Rosjanin)

Wariacje na temat…

Słonce poszło spać, ale Palanga nie zasypia tak wcześnie, jest lato, czas kanikuły i trzeba poszaleć.
Ja nie poszalałam. Stwierdziłam, że zeppeliny, piwo i karuzela to niebezpieczna mieszanka.

Drukuj stronę

Wyślij wiadomość do administratora




    Skip to content